Nie
ma to, jak na własnych śmieciach. Choć wakacje, to nie przelewki i
zdarzają się zbyt rzadko, to jednak. Tutaj nawet obcy wydają się
swojakami, lokalna uroda łatwiejsza do dostrzeżenia, a kiedy wydaje
się kasę, to trochę mniej boli. Najwyraźniej jestem rasistą, a
nawet nacjonalistą. I eskaluję. Dobrze mi wśród swoich, obcych
toleruję, rozumiem, kiedy pojawiają się jako turyści, chcący
poznać świat, w którym mieszkam. Nie marzy mi się absolutnie,
żeby Polska stała się rajem na ziemi dla obcoziemców, którzy nie
zamierzają skalać wybujałego ego integracją z „naszymi”,
tylko chcą nawracać mnie na swoją modłę, choć to oni są
gośćmi, czerpiącymi z łaskawości polityków, bo nie mojej, gdyż
ja jestem niechętnym płatnikiem politycznej dobroczynności na
rzecz tych, którzy pchają się tu, licząc na darmowe życie, które
jak wiem – nie istnieje.
I
zdumiewa mnie monstrualne rozdawnictwo z państwowej kasy, kiedy nikt
nie pyta, czy naród ma życzenie, aby ich krwawica poszła na
uchodźców, imigrantów, nielegalnych emigrantów, przesiedleńców,
ofiary wojen i wielkiej polityki. Nie wiadomo kogo jeszcze wiatry
dziejów sprowadzą tu i na kogo jeszcze trzeba będzie łożyć,
zapominając, że nasze dzieci też głodują, nasi powodzianie wciąż
opłakują straty, ale już w zapomnieniu, bo media mają nowe wątki,
którymi podpalają emocje tłumu.
Wracając
z wakacji, zastaję dom pusty, wymagający opieki, obecności,
dotyku. Nie powiem, że pracy, bo praca to coś, co robi się za
pieniądze. W domu trzeba raczej wydawać, więc jest to hobby,
sport, albo uczucie. Wszystko, ale u siebie, smakuje lepiej, jest
bardziej poukładane, oswojone, przewidywalne. Lubię, kiedy ręka
sięgająca do szuflady dokładnie wie, co tam znajdzie i znajduje
niezawodnie.
A
skoro tak, to nadszedł czas by wymienić wiosenne kwiaty na
jesienne, wypchać lodówkę, stygnącą daremnie przez dwa długie
tygodnie, poprać, powyciągać i pochować. Podzwonić, że żyję.
I żyć, żeby nie dzwonić, a być. W drodze na przystanek z
leciutkim uśmiechem mijam przechodniów (przechodzianki?
Przechodniczki?) piękniejsze od wszystkich oglądanych w wakacyjnym
świecie. Choć ubrane kompletniej, choć spieszą ku obowiązkom,
albo wprost z nich wracają, to jakoś głębiej w sumienie wpada mi
ich obraz.
Kwiaty
łatwiej znaleźć na klombach niż w kwiaciarniach, które wiosną
aż kipią kolorami. Za późno? Zbyt wcześnie? Market został i
kolejna podróż w rosnącym skwarze – nie, nie żałuję, że tam
było mniej upalnie, bo pogoda nie śmiała zakłócić mojego
odpoczynku, a tu gorąc, gdy już dopada mnie służba za chleb
codzienny. Jest dobrze. Dobrze jest, albo i lepiej. Narzekanie, to
nie dla mnie. Niezwykle wysoka mamusia z jedną pociechą w wózku,
drugą radzącą sobie na dwóch nogach i trzecią wypełniającą
dopiero jej sukienkę, aż zaczyna prześwitywać, ukazując
dyskretne sznureczki bielizny jedzie w innym celu i gdzie indziej
znajdują się końce jej ścieżek, a przecież spotykamy się w
drodze powrotnej. Sąsiad z dołu chyba dopiero wyjechał zostawiając
mieszkanie pod czujnym okiem rodziny, która nie ufa nieswoim
przecież pieskom, więc prowadza je na smyczy, choć one znają
osiedlowe ścieżki lepiej ode mnie i zawsze trafią do domu.
Niepokoi mnie brak trzeciego okazu, najmłodszego, więc najbardziej
niesfornego. Czyżby rodzinka wyprowadzała je na raty? Dwie osoby,
dwa psy, a trzeci czekał na drugą zmianę?
Jestem.
I będę – taką mam nadzieję. Do przyszłego lata, chyba, że coś
mi odbije, bo wyjeżdża się po to, by wracać i opowiadać. Więc
może trzeba wyjechać?