piątek, 15 sierpnia 2025

Szczawik szcza w szczaw.

 

    Pół księżyca zawisło nad osiedlem, reszta gdzieś się zapodziała, albo pognała za nocą upalną. Niewidzialne samoloty warczą nad głową, nie naruszając pola widzenia. Może lecą nad sąsiednimi budynkami? Hamujący pociąg dopełnia jazgotu, zagłuszając kłócące się w koronie drzewa wróble. Poza tym pustka. Rozsiadła się po chodnikach, z obrzydzeniem odsuwając się od zaszczanych trawników, bo przecież kochane pieski muszą. Na początek, muszą zwlec z łóżek swoich posiadaczy i wyciągnąć ich w plener. Patrzę na te pożal się Boże spacery, kiedy nosiciel smyczy marzy o powrocie w domowe zacisze, a pies chciałby w końcu sprawdzić, czy świat składa się z jednego, wciąż tego samego szlaku. A przecież całkiem niedaleko jest park, są nieużytki, są pola. Trzeba tylko chcieć, a tu chcenie skończyło się na etapie chcenia mania psa, a nie łazikowania z nimi, żeby nacieszyły się życiem.

czwartek, 14 sierpnia 2025

Ukryta w korytach.

 

    Niegdysiejsze księżniczki występowały w różach, albo bieli, te bardziej ekstrawaganckie wybierały błękit. Teraz? Królewny uznają wyłącznie czerń. Opakowane w glany, kabaretki (najlepiej wydarte, jakby się na nich mścił wygłodniały pies) mini-mini i takiż „top”, gdyż nazwanie go bluzką, to nadszarpnięcie reputacji owej części garderoby. Do tego plecak, smartfon, smart papierosek, parę setek fanów, kilka niezbędnych życiowo aplikacji, tatuaży, gwoździ dopełnia wizerunku. Cóż. Jakie czasy, takie księżniczki. Rzecz oczywiście dotyczy również nie pozbawionych uroku książątek płci kryptomęskiej.


    Dzikie róże wdzięczą się owocami, nawłocie wyzłacają nieużytki, młode mamusie pielęgnują plankton, zawsze czujne i nieprzejednane. Skwar ogryza Miasto z cieni, pustułka wspina się pod niebo, szukając tam wytchnienia, jakiego nie zazna nad zrekultywowanym wysypiskiem śmieci. Zauważalne w Mieście wzgórza na ogół stanowią pozostałość po wysypiskach, jedynie w centrum dwie wypukłości powstały jako część fortyfikacji miejskich, rozebranych na rozkaz Napoleona.


    Podziwiając urodę młodych pań uświadamiam sobie, że wróciły do łask długie włosy. Naprawdę długie. Kryjące nerki i reagujące na każdy ruch bioder. Blondynka w lnianej koszulinie bez wysiłku rozwarła zamykające się drzwi autobusu, a choć kierowca beształ ją bardzo osobiście, pojechała, zamiast opalać się na pustym przystanku.

Dialog z dziedzicem drzewa rodowego na etapie płodowym.

 

- Hej! Jak tam jest?

- Ale gdzie?

- No, na tym waszym świecie. Da się godnie żyć?

- Trochę kiepsko. Pieniędzy przymało, roboty mnóstwo, ludzie nieprzychylni, pogoda wariuje, rząd też...

- A co to robota?

- Służba za pieniądze.

- Komuś się chce służyć? Chyba wariatom. Macie służbę?

- Nie.

- To znaczy, że wy jesteście służba?

- Niestety, tak.

- A ja?

- Co ty?

- Ja też mam być służba?

- Trudno prorokować z góry, ale jest duża szansa, że niestety tak. Raczej nie dorobimy się majątku… chyba, że ty sam zrobisz coś wygrywającego.

- Dziecko służby, to raczej słaby start w życie?

- Słaby.

- Mogę zrezygnować?

- A my?

- Co wy?

- Chyba nie zrobisz nam tego?

- A wy mi zrobicie? Dlaczego? Naprawdę aż tam mnie nie lubicie? Fatalni z was rodzice.

środa, 13 sierpnia 2025

Zaszyte zeszyty.

 

    Księżycowa Dziewczyna (tak nazywam nastolatkę o pełnej, bladziutkiej buzi, wiecznie wyglądającej na senną) nieodmiennie w bagiennych butach, jednak zamiast wszędobylskiej czerni zdobyła się dziś na błękitną sukienkę, czyli dzień powinien obfitować w wydarzenia niepospolite. Rzeka spokojnie malowała pejzaże pełne architektury trwającej po obu stronach, choć w nurcie migotały figlarnie miliardy wesołych lustereczek. Zachwycam się soczystą panią, a konkretnie jej kształtami, choć wybrała kolory smutne, spoza mojej estetyki. Za to na żywopłotach srebrzą się pajęcze tkaniny.


    Przed głównym wejściem do szkoły podstawowej, tuż obok najpiękniej owocującego w Mieście rokitnika już obsypanego całymi kiściami owoców ktoś zaparkował motor o tablicach V8 LOLA. Pani Karolina zapewne jest nauczycielką, albo kuratorką z Warszawy. Chodnikiem pędzi Indianin z paszowym plecakiem na rowerze z silnikiem, czyli de facto na motorowerze, a taki sprzęt winien poruszać się po jezdniach.


    Dumny byczek w bieli prowadził najszczęśliwszą na świecie wybrankę, także w bieli i równie dumną. Sukienka pełna rozcięć pozwalała wiatrom na całkiem sporą swobodę, a ja głowy nie dam, że pod spodem była bielizna. Jeśli już, to szczątkowa i nie rzucająca się w oczy jak radośnie podrygujące pośladki. Parka pulchnych dziewcząt wędrowała chodnikiem gaworząc radośnie. Blondynka miała białą bluzeczkę, a brunetka czarną. Za to grube, szare spodnie dresowe miały identyczne. Od samego patrzenia się spociłem.


    W parku pocą się lipy, kasztanowce, wyssane przez szrotowca schną i tylko po platanach nie widać upały, ale te zawczasu rozebrały się do naga z kory i teraz bezwstydnie chełpią się stoickim spokojem. Jakaś pani, mimo doskonale narysowanych na łopatkach skrzydłach nie potrafiła fruwać, a szła wręcz koszmarnie. Rzadko można spotkać kogoś, kto idzie tak brzydko. Sadziła wielkie susy, jakby chciała dogonić własne piersi ciężko nadające coś, co wstyd nazwać rytmem.


    W autobusie nadziewam się na błękitne adidasy-podkolanówki w kolorze o jakim niebo może tylko pomarzyć. Mnie wprawiają w splot uczuć trudnych do rozsupłania. Przydałby się jakiś Aleksander, najlepiej Macedoński. Za oknem widzę niebieściuchną sukienkę w białe kropki, mijającą zieloną sukienkę w mniejsze, za to gęściej rozmieszczone. Obserwują się wzajem i sprawdzają, które wdzięczniej podrygują w marszu. Jeśli pani grzeszyła nadwagą, czyniła to z wdziękiem i bez śladu zażenowania, choć musiała mieć świadomość, że apetyt na nią patrzących rośnie. Najwyraźniej zyskiwała przy bliższym poznaniu.

wtorek, 12 sierpnia 2025

Ekstrakt napoczynający odwrotny podryw.

 

    Bezinteresownie zaproponowałem pani frazę, którą być może zwabi nieśmiały okaz samczyka w zasięg percepcji, aby mogła wypróbować na nim łagodną siłę perswazji, kobiecości, czy co tam akurat chodzi jej po główce:


    - Gdyby taki facet jak pan, zaprosił mnie na randkę, nie znalazłabym siły, by odmówić.

Karateka ukarał się karasiem.

 

    Poranek zanosił się od dziewcząt w czerni, co zwiastowało koniec lata. W autobusie dwóch rubasznych dżentelmenów raczyło się piwkiem, a kiedy pragnienie przerosło pojemność butelek wyjęli okowitę-miniaturkę, która dostarczyła brakującej dawki. W takim otoczeniu bardzo duża, choć niewysoka pani w białej sukience, której namiętny kochanek wygryzł materiał z pleców wyglądała lekko, ekskluzywnie i wzbudzała sympatię wartą co najmniej uśmiechu.


    Nim dzień na dobre rozwinął żagle, chłód poranka podzielił płciowo świat. Kobiety odkrywały nogi, zasłaniając ręce, a faceci odwrotnie. A potem piekło pochyliło się nad Miastem i zgasiło ostatnie tchnienia wiatru. Dziewczątko młode, więc niedoświadczone, szło w letniej sukieneczce szeroko rozstawiając nogi, jakby między udami zagnieździł się był najeżony jeż. Kroki stawiała ciężko, a dłonie zaciśnięte w pięści wiodły ją do baru mlecznego. Zapewne do łazienki, a nie na placki ziemniaczane, czy gulasz z czegobądź, bo wyglądało, że zatarła uda i to do krwi. Współczułem, tak, jak współczuję kobietom o pokaźnych piersiach, dźwiganych w mocno zabudowanych biustonoszach. Taki upał musi im szalenie doskwierać, a choć nie mam odniesienia empirycznego, to fantastycznie radzę sobie z wyobraźnią. Ze spoconymi, zgrzanymi piersiami mieliłbym w zębach słowa nie nadające się do niczego więcej, jak krwistej inwokacji otwierającej nieoficjalne zawody międzyklubowe panów kiboli – czy są panie kibolki, to nie wiem, gdyż niewtajemniczeni są nie wtajemniczani. Ale skoro są kloszardzice, to i kibolki pewnie się znajdą.

poniedziałek, 11 sierpnia 2025

Pisk pisklaka i szlochy lochy.

 

    Stężenie urody w centrum może oszołomić co mniej odporne osobniki, a dorastające dziewczęta zmusi do błyskawicznego opancerzenia ciał i umysłów na wszechobecną ciekawość i apetyty nie zawsze ugrzecznione wychowaniem. Sądziłem, że błękitno-różowa ślicznotka ubrudziła sobie nosek, ale to tylko biżuteria tłoczyła się walcząc o moją uwagę, niepomna, że wzrok mam nietęgi. Młoda pani nie wiedziała, jak należy nosić kołczan prawilności i zamiast brać przykład z pulchnego pana, nosiła go jak zewnętrzną nerkę, w każdej chwili gotową do wypróżnienia. Kolejna młódka usiłowała ożywić własny srom czerwienią koronki, wiodąc na zatracenie swojego mężczyznę, który brodę miał tak gęstą, że przewyższała wszystko, co w kategorii włosy posiadać mogła jego wybranka. Pulchniutka dziewczyna w kabaretkach, na które dałoby się złapać jedynie grubą rybę czekała na dostawę diety uzupełniającej jej pełne kształty. Jej koleżanka raczyła świat rozcięciami białej spódnicy, zachowując stoicyzm w oczekiwaniu na paszę. Ja tymczasem cierpiałem dysonans poznawczy, bo z jednej strony bluzeczka chyba bardzo się zbiegła w praniu, lecz głębokość dekoltu sugerowała, że raczej się rozciągnął. Jeśli to był dekolt po skurczu, przed nim musiał być naprawdę imponujący. Może nawet przekraczał granicę, kiedy bluzeczka mieściła się we własnej definicji. Szczupła blondynka drapała się po łydkach bucikami. Najwyraźniej łydki zostały mocno pokąsane męskim pożądaniem.


    Dwóch Kozaków w autobusie ględziło o Bóg wie czym, ale jednemu spodobała się piękna dziewczyna siedząca samotnie. Jeden z nich podszedł do niej i zapytał czy mówi po ukraińsku. Skąd w ogóle taki pomysł, zeby ktoś w Polsce gadał w wymierającym języku? Choć zaprzeczyła usiłował ją poderwać i konwersował całkiem elegancko. Do czasu. Gdy dziewczyna wysiadła, wrócił do kolegi i szydził z biednej dziewczyny zaśmiewając się z bzdur, jakich jej naopowiadał. Mój szacunek dla tego narodu dawno wygasł, a jego miejsce zastąpiły uczucia niepochlebne. Trzeci rok siedzą iu nas, a jak chciał dziewczynę poderwać, to nawet dzień dobry po naszemu nie umiał? Zdolniacha! Taki, to świat zawojuje jak nic.

Spory sporysz sporadycznie wywołuje spory.

     Miasto nawet nie zauważyło mojej nieobecności, zajęte remontami i czym tam jeszcze. Trwa, jak trwało. Już-nie-ruda Kobra piękna w smutku przemijania osadziła mnie w codzienności, potwierdzając właściwość miejsca i czasu. Nieznajoma sprawdziła jak czułaby się na jednym z wielu wolnych miejsc i uznała, że najlepiej wygląda stojąc. Ja tymczasem wspominam wczorajszy widok zza okna. Czwórka dzieci bawiła się na placu zabaw, a każde z nich było dziewczynką, co zaburzało rachunek prawdopodobieństwa. Dwie z nich były pół krwi Afrykankami, jedna Azjatką, a ostatnia Europejką, jednak czy mówiła po polsku, tego nie wiem.


    Piękna kobieta w niebieskiej spódnicy z rozcięciem pozwalającym na dowolną długość kroku wyzwala we mnie nietypowe pytanie – czy można maszerować szpagatami? Potem kontempluję napis na murze – W ŚWIECIE PEŁNYM NIENAWIŚCI MIŁOSIERDZIE JEST WYRAZEM BUNTU. Starsza pani otoczyła mnie (i nie tylko) aureolą aromatu z siatki. Cały świat wokół niej pachniał koprem. Zerkam prze okna tramwaju. To chyba doskonały rok dla wiesiołków i dziewanny. Wystarczy dostroić wzrok do ich żywej żółci, by dostrzec, jak wiele z nich zaszczyca Miasto swoim istnieniem. Wewnątrz mamusi, choć niewysoka, a może właśnie dlatego, zdawała się być bardzo duża, co absolutnie nie kłóciło się z jej urodą. A jej cukrowo-różowa córeczka, całkowicie była pozbawiona wielkości, którą najwyraźniej skonsumowała uroda. To widzenie utwierdza mnie w przekonaniu, że piękno jest wartością niezależną od wagi i wieku.

niedziela, 10 sierpnia 2025

Zboczeniec na boku zbocza pojadł boczku.

 

    Łysolem był nieortodoksyjnym. Spod, a raczej nad opaloną skórą głowy pojawiały się, niczym z wyrojonego właśnie mrowiska całe watahy czarnych włosów. I nie byłoby w tym absolutnie nic dziwnego, gdyby nie miedziana broda. Taka świeża, jeszcze bez patyny.


    Pięknie opalona pani siedziała na ławeczce i zdawało się, że pilnuje swojej księżniczki pełnej różu i radości. Jednak dziecko poszło z panią w biało-niebieskie paseczki, a opalona została, by nacieszyć się słońcem. Radość chyba jej nieźle dopiekła, bo uciekła (czyżby do piekła?). Detaliczny wiaterek rozczesuje gałęzie drzew, a okolicy pilnuje cisza. Dobra, niezbyt gęsta i dająca wytchnienie. Na tarasach kwiaty w dużo gorszej kondycji niż w zeszłym roku, co jest powszechnym zjawiskiem. Spoza pootwieranych okien dobiegają aromaty niedzielnych, więc bardziej wyszukanych obiadów. Miło powęszyć, choć przecież większość wrażeń pobieram wzrokiem.

sobota, 9 sierpnia 2025

Kronika kornika.

 

    Nie ma to, jak na własnych śmieciach. Choć wakacje, to nie przelewki i zdarzają się zbyt rzadko, to jednak. Tutaj nawet obcy wydają się swojakami, lokalna uroda łatwiejsza do dostrzeżenia, a kiedy wydaje się kasę, to trochę mniej boli. Najwyraźniej jestem rasistą, a nawet nacjonalistą. I eskaluję. Dobrze mi wśród swoich, obcych toleruję, rozumiem, kiedy pojawiają się jako turyści, chcący poznać świat, w którym mieszkam. Nie marzy mi się absolutnie, żeby Polska stała się rajem na ziemi dla obcoziemców, którzy nie zamierzają skalać wybujałego ego integracją z „naszymi”, tylko chcą nawracać mnie na swoją modłę, choć to oni są gośćmi, czerpiącymi z łaskawości polityków, bo nie mojej, gdyż ja jestem niechętnym płatnikiem politycznej dobroczynności na rzecz tych, którzy pchają się tu, licząc na darmowe życie, które jak wiem – nie istnieje.


    I zdumiewa mnie monstrualne rozdawnictwo z państwowej kasy, kiedy nikt nie pyta, czy naród ma życzenie, aby ich krwawica poszła na uchodźców, imigrantów, nielegalnych emigrantów, przesiedleńców, ofiary wojen i wielkiej polityki. Nie wiadomo kogo jeszcze wiatry dziejów sprowadzą tu i na kogo jeszcze trzeba będzie łożyć, zapominając, że nasze dzieci też głodują, nasi powodzianie wciąż opłakują straty, ale już w zapomnieniu, bo media mają nowe wątki, którymi podpalają emocje tłumu.


    Wracając z wakacji, zastaję dom pusty, wymagający opieki, obecności, dotyku. Nie powiem, że pracy, bo praca to coś, co robi się za pieniądze. W domu trzeba raczej wydawać, więc jest to hobby, sport, albo uczucie. Wszystko, ale u siebie, smakuje lepiej, jest bardziej poukładane, oswojone, przewidywalne. Lubię, kiedy ręka sięgająca do szuflady dokładnie wie, co tam znajdzie i znajduje niezawodnie.


    A skoro tak, to nadszedł czas by wymienić wiosenne kwiaty na jesienne, wypchać lodówkę, stygnącą daremnie przez dwa długie tygodnie, poprać, powyciągać i pochować. Podzwonić, że żyję. I żyć, żeby nie dzwonić, a być. W drodze na przystanek z leciutkim uśmiechem mijam przechodniów (przechodzianki? Przechodniczki?) piękniejsze od wszystkich oglądanych w wakacyjnym świecie. Choć ubrane kompletniej, choć spieszą ku obowiązkom, albo wprost z nich wracają, to jakoś głębiej w sumienie wpada mi ich obraz.


    Kwiaty łatwiej znaleźć na klombach niż w kwiaciarniach, które wiosną aż kipią kolorami. Za późno? Zbyt wcześnie? Market został i kolejna podróż w rosnącym skwarze – nie, nie żałuję, że tam było mniej upalnie, bo pogoda nie śmiała zakłócić mojego odpoczynku, a tu gorąc, gdy już dopada mnie służba za chleb codzienny. Jest dobrze. Dobrze jest, albo i lepiej. Narzekanie, to nie dla mnie. Niezwykle wysoka mamusia z jedną pociechą w wózku, drugą radzącą sobie na dwóch nogach i trzecią wypełniającą dopiero jej sukienkę, aż zaczyna prześwitywać, ukazując dyskretne sznureczki bielizny jedzie w innym celu i gdzie indziej znajdują się końce jej ścieżek, a przecież spotykamy się w drodze powrotnej. Sąsiad z dołu chyba dopiero wyjechał zostawiając mieszkanie pod czujnym okiem rodziny, która nie ufa nieswoim przecież pieskom, więc prowadza je na smyczy, choć one znają osiedlowe ścieżki lepiej ode mnie i zawsze trafią do domu. Niepokoi mnie brak trzeciego okazu, najmłodszego, więc najbardziej niesfornego. Czyżby rodzinka wyprowadzała je na raty? Dwie osoby, dwa psy, a trzeci czekał na drugą zmianę?


    Jestem. I będę – taką mam nadzieję. Do przyszłego lata, chyba, że coś mi odbije, bo wyjeżdża się po to, by wracać i opowiadać. Więc może trzeba wyjechać?