Kobieta
z dumnie wypiętą piersią powozi różową walizą, wykonując
skomplikowane manewry chodnikowe. Na przystanku nastolatki chwalą
się wczorajszymi „dramami”, a ja naprzemiennie trafiam grube
szale i krótkie spodenki. Kwitnące fioletowo czosnki wyglądają
jak zmutowana koniczyna wyrastająca ponad nieuczesane trawniki. Gość
w odblaskowej bluzie mechanicznie przepycha kurz remontowy z
torowiska na jezdnię, ale czemu miałoby to służyć i jaka w tym
logika, to nie wiem. Mógłby ów kurz wessać i byłoby posprzątane,
a tak?
W
rozłożystych ramionach katalpy coś śpiewa piękniej niż zwykle.
Nowy amant, albo odwzajemniona miłość dała siłę do pieśni.
Podziwiam wielopniowe mirabele pospinane stalowymi prętami, a w
parkowej alei witają mnie zwłoki dwóch młodych wron. Mijam schody
wiodące ku Rzece, zbudowane tak, by woda z nich nie spływała,
dzięki czemu gołębie mają ekskluzywny basen i poidło.
Wystarczyło, żebym przystanął z dowolnego powodu, by nad głową
przeleciał niepostrzeżenie ptak i upuścił zdobycz pod moje nogi.
Malutkie, nieopierzone pisklę, martwe jak wcześniejsze wrony.
Emerytowanego Dżokeja spotykam most dalej, niż w zeszłym roku, co
kładę na karb peregrynacji miejskiej komunikacji. Czapla z
nieskończoną cierpliwością pilnuje, żeby Rzeka płynęła we
właściwą stronę, ignorując kobietę o biodrach umożliwiających
atrybutom na wybujałe fantazje, choćby taniec w rytm kroków
powodujący suchość w ustach – moich, nie czapli.
Bo
ja już tak mam, że idąc wzdłuż Rzeki generuję problemy nie
tylko filozoficzne. Dziś zaintrygowała mnie deklinacja słowa
DZIÓB, a dokładniej, czy dziób ptasi i okrętowy odmienia się
identycznie. Oczywiście – wygenerowanie problemu, to zupełnie
inna kategoria, niż jego rozwiązanie laickim umysłem, grunt, że
zabrnąłem daleko poza zasieki kanonów gramatycznych. Piękna pani,
z premedytacją przewymiarowana w obliczu potencjalnego głodu życie
skaleczyło w bladą łydkę, a ja, pogrążony w zachwycie nad
całokształtem widzenia, zapomniałem o bliskości sezonu na
siniaczki, a mogłem tak wdzięcznie napocząć. Ech!